Zaczęłam już pisać notkę na temat folku wszelakiej maści, etno i tak dalej, bo są mi to gatunki szczególnie bliskie ze względu na kierunek studiów, ale zmieniłam zdanie i wrzucę to przy okazji.
Celowo użyłam w tytule mocno kontrowersyjnego zwrotu, jakim jest "zmartwychwstanie". (No bo chyba nie "funk"). Ostatnio mam dość kiepski czas dla mojej psychiki i widać to po dobieranej przeze mnie muzyce. Soundtrack z mojego życia byłby bombową mieszanką wszechogarniających smutów z eksplozją energii. W ciągu ostatnich tygodni słuchałam utworów, które normalnego człowieka wpędziłyby w stan ciężkiej depresji, ale na szczęście moja delikatna nerwica ma się dobrze i nie narzeka. Wszystko zależy od nastawienia i równowagi we wszechświecie.
Nie bez powodu piszę o równowadze. Po tylu tygodniach z głównie smutnej muzyce nastał piękny czas, gdzie łatwiej doświadczy się czegoś radosnego w moich głośnikach i słuchawkach niż kawałków, przy których odechciewa się wszystkiego. Na moje szczęście trafiło na gatunek, który jest istną kopalnią różności i oryginalności! Funk jest gatunkiem, który świetnie brzmi wymieszany z każdym innym. Zarówno z rockiem jest genialny, jak i zahaczając o metal, a w związku z jazzem jest piękny, mimo że ten z elektroniką plasuje się, jako absolutnie najbardziej porywający do tańca i nóżka sama podryguje. Dzięki temu podniosłam się z tego doła, głębokiego nawet jak na mnie. Nastroiło mnie to pozytywniej do życia, zachciało mi się działać i funkcjonować normalnie. A nie siedzieć z nosem w książkach, płakać w poduszkę o 3 nad ranem albo ze dwa razy w tygodniu, wciąż nie śpiąc, o wpół do piątej rano nucić w myślach piosenkę Universe.
"I’m too hot (hot damn)
Called a police and a fireman
I’m too hot (hot damn)
Make a dragon wanna retire man
I’m too hot (hot damn)
Say my name you know who I am
I’m too hot (hot damn)
Am I bad 'bout that money
Break it down"
Jak przy tak pozytywnym i radosnym tekście siedzieć spokojnie? Kiedy nikogo nie ma w domu szaleję do tego, jak skończony wariat. Czasem dobrze jest poszaleć - zwłaszcza po tak ciężkim okresie. I przed trudnym czasem, bo sesja is coming. To niezwykle wyzwalające, móc czasem wytańczyć się po wsze czasy, a jako że jestem bardzo wybredna to kluby u mnie odpadają. Refren tej piosenki nastraja i pobudza, aż wierzę, że mogę sama o sobie tak powiedzieć: że jestem tak gorąca, że trzeba dzwonić po policję albo straż! Idąc ulicą z tą piosenką w słuchawkach muszę mocno ze sobą walczyć, by nie dać się ponieść funkowi i by nie zacząć tańczyć, jak w filmach musicalowych (ha, jak w "Footlose" albo "Grease" ♥) albo chociaż nie śpiewać.
Wcześniej nie przepadałam specjalnie za tym gatunkiem, ale chyba musiałam dojrzeć, jak do jazzu. Funk wydawał mi się zbyt... radosny i fikuśny, jak dla mnie. Teraz te dwie cechy uważam za zalety, doceniłam brzdąkającą gitarę i klimatycznie, mocno pobrzmiewający basik, dzięki któremu funk jest funkiem, a także ta filuterna sekcja dęta. Można się pobujać, pogibać, potańczyć. W fuzji z jazzem nabiera jakiejś szczególnej zawiłości w odbiorze, zdobywa taki... klasyczny rys. W połączeniu z elektroniką jest niesamowicie pobudzający, na przykład tu:
Teoretycznie wcale nie odeszłam daleko od planowanej notki. Funk to gatunek muzyki rozrywkowej, powstały w latach 60 XX w. w Ameryce, jako połączenie soulu, R 'n' B i jazzu. Jest to pochodna od afrykańskiej muzyki etnicznej, dlatego główny nacisk kładziono na sekcję rytmiczną, a harmonia i melodia były zepchnięte na dalszy plan. Stąd tak ważna rola perkusji i basu w tym gatunku. Za prekursora funka uważa się Jamesa Browna.
To taki funkowy klasyk, od którego w zasadzie wszystko się zaczęło. Później gatunek ewoluował przez lata zahaczając w 1962 roku o jazz u Herbiego Hancocka w jego pierwszym hicie:
Oraz heavy metalem, u np. Primusa:
Specyfika tego gatunku polega na tym, że w zasadzie w połączeniu z każdym innym brzmi świetnie. Jest tak elastyczny, że ma nawet swoją odmianę w połączeniu z rockiem progresywnym!
W każdej tej odmianie znajdzie się taka, gdzie funk brzmi tak ciekawie, że może być zarówno "tłem" w knajpie przy piwie, jak i zwyczajną playlistą w muzycznym odtwarzaczu, a także opcją do potańczenia. O ile przy Hancocku i Addison Groove Project mogłabym posiedzieć i pogadać, tak przy Primusie czy Marku Ronsonie miałabym już problem żeby wysiedzieć. Bo znów miewam problemy z usiedzeniem na miejscu :)
Przy wsparciu Bliskich oraz ponownym odnalezieniu siebie w muzyce, znów stanęłam na nogi i z wypiętą piersią stawiam czoła życiu: zbyt wielu emocjom, przejmującym lękom, nauce, prozie codzienności. Przez ostatnie półtora roku nauczyłam się doceniać każdą swoją wadę, strach i niedoskonałość. Co z tego, że bywam leniwa i zbyt sarkastyczna, skoro kiedy trzeba, to jestem w stanie zrobić wszystko dla Najbliższych mi osób? Kto się przejmuje moją fałdką na brzuchu, skoro mam fantastyczną talię? Czy ktokolwiek zwraca uwagę na te parę przebarwień na mojej twarzy, gdy szeroko się uśmiechnę? Grunt, to nie popaść w samozachwyt. A inni widzą nasze wady tylko wtedy, gdy pokażemy im, że coś nam w samym sobie przeszkadza. Wystarczy tylko znaleźć złoty środek - zaakceptować siebie, ale bez wywyższania się.
I znów wracam do równowagi. Równowaga musi być. W życiu, w muzyce, w jedzeniu, w przyjemnościach, w obowiązkach. Tutaj tkwi siła, organizacja i piękno ludzkiego życia. Grunt, to znaleźć równowagę dla siebie. Bo, paradoksalnie, równowaga równowadze nierówna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz