czwartek, 22 stycznia 2015

5. Tylko miłość potrafi tak ranić?

Po kilku dniach powracam. Jako nadwyrężyłam kostkę (na szczęście nie skręciłam... Nie wiem, czy bardziej jestem debilem, czy łamagą), a pogoda daje mi w kość (dosłownie, moje stawy wyją), wróciłam do smuteczków. Znów odwlekam post o etno-folkach itd., ale dzisiaj Paloma Faith nie może czekać! Już kiedyś natrafiłam na jej piosenkę w którejś telewizji muzycznej (najprawdopodobniej brytyjskim MTV Hits albo Rocks) i od samego początku zakochałam się zarówno w głosie, jak i w tekście, ale i w stylówie wokalistki:




(dam się pokroić za taką spódnicę)

Pod względem wyglądu uwielbiam ją od falowanej grzywki, przez wydatne zęby, po czubki klasycznych szpilek. Ma ciekawą urodę, nie nazwałabym jej "pięknością", ale ma w sobie coś intrygującego, elektryzującego. Mimo krzaczastych, nisko osadzonych brwi, charakterystycznego, kaczego dzióbka, jest wyjątkową kobietą. A to, że ubiera się w stylistyce retro podbiło moje serce jeszcze mocniej. Niemniej jednak to nie blog modowo-urodowy, tylko muzyczny. 


Od "Picking Up The Pieces" zaczęłam. (Gdyby nie stylóweczka to nie zostałabym wtedy na tym kanale, ale pomijam już). Głos Palomy wraz z melodią i tekstem mnie urzekł, ale to jeszcze nie było to. Niewątpliwie przyjemne, miłe w odbiorze, ale nie zachwyciło na tyle, by zgłębiać się w karierę. Wróciłam za to do niej za to ponad 2 lata później, czyli dzisiaj, kiedy o czwartej nad ranem przypadkiem zapętliłam "Only Love Can Hurt Like This". Utwór fantastycznie wystylizowany na lata 60, wokal Palomy, dość niski, lekko zachrypnięty, przepełniony wieloma uczuciami.


"Powtarzam sobie, że nic dla mnie nie znaczysz
Ale czy to co mamy nie ma nade mną władzy?
Jednak gdy Cię nie ma, po prostu się rozpadam
Powtarzam sobie, że nie zależy mi aż tak
Lecz czuję, jakbym umierała, póki nie poczuję Twojego dotyku"

Rzadko spotykam się z piosenką, kiedy jej tekst, w oryginale po angielsku, naprawdę dobrze brzmi przetłumaczony na polski język. Gdybym chciała, mogłabym to trochę ładniej ułożyć, ale nawet takie "surowe" wygląda dobrze. Do meritum. Tęsknota. Serca nie oszukasz. Może rozum będzie próbował wmawiać, że kiedy zapomnisz będzie lepiej. Nie będzie. Serce wciąż będzie pamiętało, będzie cierpiało, będzie się rozpadało na kawałki za każdym razem, kiedy zobaczysz coś związanego z Nim/Nią. To piękne, ale brutalne:

"Tylko miłość, tylko miłość potrafi tak ranić
Tylko miłość potrafi tak ranić
Ten pocałunek musiał być śmiertelny
Tylko miłość potrafi tak ranić"

Ile potrafi zmienić jeden pocałunek? Wiele. W zasadzie wszystko. Może stworzyć coś nowego, pięknego, ale może obrócić wszystko, co dotychczas miało rację bytu, w pył. Trzeba ustalić priorytety lub później śpiewać, że "tylko miłość potrafi tak ranić". Tylko ona tak potrafi. Kochając nienawidzimy, nienawidzimy kochając. Pełen paradoks, absurd goni absurd. Ale nawet kiedy miłość jest tą szczęśliwą, czy nie jest absurdalna? Te wszystkie motylki w brzuchu, drżenie z niepokoju na myśl o spotkaniu, uśmiech samoistnie wypływa na usta, humor poprawia się sam z siebie. Dlatego tęsknota, rozczarowanie, czy jakieś dziwne zaprzeczenia tak bolą.

Tego typu piosenki najlepiej smakują o takich godzinach, jak wspomniana czwarta nad ranem. Wszyscy już albo jeszcze śpią. W zimie jest jeszcze ciemno, w lecie już świta. Siedzę po turecku na łóżku, ze słuchawkami na uszach, często z kubkiem zimnej już od dawna herbaty. Czasem mam zamknięte, czasem otwarte oczy. 

"... bo jestem portretem człowieka szczególnego rodzaju: kosmaty mrok, niepraktyczne rozmyślania i stłumione żądze."  ~C. Bukowski

Niekiedy się kiwam, innym razem siedzę bez ruchu. W ciemnościach nocy albo brzasku poranka wszystko wygląda inaczej. Myśli konstruują się w zupełnie inny sposób, nabierają pięknych kolorów - głębokich granatów albo pastelowych róży. 

"Mówię, że nie przejęłabym się, gdybyś odszedł
Ale za każdym razem kiedy tu jesteś, błagam byś został
A kiedy się zbliżasz - zaczynam drżeć
I za każdym razem, za każdym razem, gdy odchodzisz
Jest tak, jakby nóż przecinał moją duszę na wskroś"

W słowach tkwi potężna moc. Do tej pory w to wierzymy - w przysłowiach, w przekleństwach, w modlitwach. Ale czy w codziennej mowie, tej bezpośrednio do drugiego człowieka, czy mają one jakieś magiczne zdolności? Nie mówię o manipulacji, manipulacja to zło. Sugestia? Prędzej. O, żaluzja aluzja prędzej. Aluzje są fantastyczne, kiedy są dobrze wykonane. Trochę jak pyszne muffinki. Delikatne, subtelne, aczkolwiek z wierzchu trochę twardsze, cudownie chrupiące, by było wiadomo, że w środku czeka miękkie, słodkie wnętrze. Sedno aluzji to nadzienie - czekolada, dżem, orzeszek, jakaś słodka masa... Jestem geniuszem, że to ogarnęłam w taki sposób.

"Tylko miłość, tylko miłość potrafi tak ranić
Tylko miłość potrafi tak ranić
Twoje pocałunki parzą moją skórę
Tylko miłość potrafi tak ranić"

To piękne, ile można zawrzeć w prostych słowach. Miłość, która mimo ogromnych przeszkód, wciąż trwa. Mimo bólu i cierpienia, które znosi prawie w milczeniu, nadal jest u boku. Mimo że pocałunki palą, a każda chwila rani - ma rację bytu. Jakim poświęceniem jest taka miłość? Czy to mądre i rozsądne? A może piękne i romantyczne? Chyba że jednak naiwne i niedorzeczne? To są pytania, na które nie ma odpowiedzi, bo nikt nie ma prawa osądzać czyjegoś uczucia. Niezależnie od wszystkiego.

"To najsłodszy ból,
Płonący w moich żyłach,
Upewniam się znów, że miłość to tortura"

Patrząc jednak trochę bardziej optymistycznie, można powiedzieć, że choć to ból, to faktycznie "najsłodszy". Czasem osłodzi trochę życia, czasem posypie pieprzem albo dorzuci goryczki. Nie mamy na to wpływu, możemy się z tym jedynie pogodzić. I działać, by słodyczy i pieprzenia pieprzu było najwięcej, a goryczy - jak najmniej. 

Działać.



Sny mi wszystkie kradniesz o mnie i o Tobie.

niedziela, 18 stycznia 2015

4. Zmartwychwstanie w rytmie funka.

Zaczęłam już pisać notkę na temat folku wszelakiej maści, etno i tak dalej, bo są mi to gatunki szczególnie bliskie ze względu na kierunek studiów, ale zmieniłam zdanie i wrzucę to przy okazji.
Celowo użyłam w tytule mocno kontrowersyjnego zwrotu, jakim jest "zmartwychwstanie". (No bo chyba nie "funk"). Ostatnio mam dość kiepski czas dla mojej psychiki i widać to po dobieranej przeze mnie muzyce. Soundtrack z mojego życia byłby bombową mieszanką wszechogarniających smutów z eksplozją energii. W ciągu ostatnich tygodni słuchałam utworów, które normalnego człowieka wpędziłyby w stan ciężkiej depresji, ale na szczęście moja delikatna nerwica ma się dobrze i nie narzeka. Wszystko zależy od nastawienia i równowagi we wszechświecie.

Nie bez powodu piszę o równowadze. Po tylu tygodniach z głównie smutnej muzyce nastał piękny czas, gdzie łatwiej doświadczy się czegoś radosnego w moich głośnikach i słuchawkach niż kawałków, przy których odechciewa się wszystkiego. Na moje szczęście trafiło na gatunek, który jest istną kopalnią różności i oryginalności! Funk jest gatunkiem, który świetnie brzmi wymieszany z każdym innym. Zarówno z rockiem jest genialny, jak i zahaczając o metal, a w związku z jazzem jest piękny, mimo że ten z elektroniką plasuje się, jako absolutnie najbardziej porywający do tańca i nóżka sama podryguje. Dzięki temu podniosłam się z tego doła, głębokiego nawet jak na mnie. Nastroiło mnie to pozytywniej do życia, zachciało mi się działać i funkcjonować normalnie. A nie siedzieć z nosem w książkach, płakać w poduszkę o 3 nad ranem albo ze dwa razy w tygodniu, wciąż nie śpiąc, o wpół do piątej rano nucić w myślach piosenkę Universe.


"I’m too hot (hot damn)

Called a police and a fireman
I’m too hot (hot damn)
Make a dragon wanna retire man
I’m too hot (hot damn)
Say my name you know who I am
I’m too hot (hot damn)
Am I bad 'bout that money
Break it down"

Jak przy tak pozytywnym i radosnym tekście siedzieć spokojnie? Kiedy nikogo nie ma w domu szaleję do tego, jak skończony wariat. Czasem dobrze jest poszaleć - zwłaszcza po tak ciężkim okresie. I przed trudnym czasem, bo sesja is coming. To niezwykle wyzwalające, móc czasem wytańczyć się po wsze czasy, a jako że jestem bardzo wybredna to kluby u mnie odpadają. Refren tej piosenki nastraja i pobudza, aż wierzę, że mogę sama o sobie tak powiedzieć: że jestem tak gorąca, że trzeba dzwonić po policję albo straż! Idąc ulicą z tą piosenką w słuchawkach muszę mocno ze sobą walczyć, by nie dać się ponieść funkowi i by nie zacząć tańczyć, jak w filmach musicalowych (ha, jak w "Footlose" albo "Grease" ♥) albo chociaż nie śpiewać.  




Wcześniej nie przepadałam specjalnie za tym gatunkiem, ale chyba musiałam dojrzeć, jak do jazzu. Funk wydawał mi się zbyt... radosny i fikuśny, jak dla mnie. Teraz te dwie cechy uważam za zalety, doceniłam brzdąkającą gitarę i klimatycznie, mocno pobrzmiewający basik, dzięki któremu funk jest funkiem, a także ta filuterna sekcja dęta. Można się pobujać, pogibać, potańczyć. W fuzji z jazzem nabiera jakiejś szczególnej zawiłości w odbiorze, zdobywa taki... klasyczny rys. W połączeniu z elektroniką jest niesamowicie pobudzający, na przykład tu:



Teoretycznie wcale nie odeszłam daleko od planowanej notki. Funk to gatunek muzyki rozrywkowej, powstały w latach 60 XX w. w Ameryce, jako połączenie soulu, R 'n' B i jazzu. Jest to pochodna od afrykańskiej muzyki etnicznej, dlatego główny nacisk kładziono na sekcję rytmiczną, a harmonia i melodia były zepchnięte na dalszy plan. Stąd tak ważna rola perkusji i basu w tym gatunku. Za prekursora funka uważa się Jamesa Browna.


To taki funkowy klasyk, od którego w zasadzie wszystko się zaczęło. Później gatunek ewoluował przez lata zahaczając w 1962 roku o jazz u Herbiego Hancocka w jego pierwszym hicie:


Oraz heavy metalem, u np. Primusa:


Specyfika tego gatunku polega na tym, że w zasadzie w połączeniu z każdym innym brzmi świetnie. Jest tak elastyczny, że ma nawet swoją odmianę w połączeniu z rockiem progresywnym!


W każdej tej odmianie znajdzie się taka, gdzie funk brzmi tak ciekawie, że może być zarówno "tłem" w knajpie przy piwie, jak i zwyczajną playlistą w muzycznym odtwarzaczu, a także opcją do potańczenia. O ile przy Hancocku i Addison Groove Project mogłabym posiedzieć i pogadać, tak przy Primusie czy Marku Ronsonie miałabym już problem żeby wysiedzieć. Bo znów miewam problemy z usiedzeniem na miejscu :)

Przy wsparciu Bliskich oraz ponownym odnalezieniu siebie w muzyce, znów stanęłam na nogi i z wypiętą piersią stawiam czoła życiu: zbyt wielu emocjom, przejmującym lękom, nauce, prozie codzienności. Przez ostatnie półtora roku nauczyłam się doceniać każdą swoją wadę, strach i niedoskonałość. Co z tego, że bywam leniwa i zbyt sarkastyczna, skoro kiedy trzeba, to jestem w stanie zrobić wszystko dla Najbliższych mi osób? Kto się przejmuje moją fałdką na brzuchu, skoro mam fantastyczną talię? Czy ktokolwiek zwraca uwagę na te parę przebarwień na mojej twarzy, gdy szeroko się uśmiechnę? Grunt, to nie popaść w samozachwyt. A inni widzą nasze wady tylko wtedy, gdy pokażemy im, że coś nam w samym sobie przeszkadza. Wystarczy tylko znaleźć złoty środek - zaakceptować siebie, ale bez wywyższania się.

I znów wracam do równowagi. Równowaga musi być. W życiu, w muzyce, w jedzeniu, w przyjemnościach, w obowiązkach. Tutaj tkwi siła, organizacja i piękno ludzkiego życia. Grunt, to znaleźć równowagę dla siebie. Bo, paradoksalnie, równowaga równowadze nierówna.

czwartek, 15 stycznia 2015

3. Meluzyno, Meluzyno...

Nigdzie tak pięknie nie śpiewają o miłości, jak w produkcjach dla dzieci. Nawet o nieszczęśliwej.

Każdy zna "Can You Feel The Love Tonight?" Eltona Johna czy "You'll Be In My Heart" Phila Collinsa (jak go nie lubię, tak tę piosenkę uwielbiam). Nawet nie ze względu na Króla Lwa czy Tarzana, ale po prostu wpisały się w popkulturę. 

Czym innym jest polski dorobek kinematograficzny. "Akademia Pana Kleksa" mająca swoją premierę w 1984 roku do dzisiaj święci tryumfy wśród dziecięcych ulubieńców w Polsce. Ze względu na fantastyczną rolę Piotra Fronczewskiego (ach, ten głos!), dość lekką w odbiorze fabułę, a także konstrukcję (równowaga pomiędzy dialogami, a piosenkami) nic dziwnego, że uwielbiają go także dorośli. Pomijając fakt, jak doborowa to była obsada, film ten ma szanse trafić do każdego. Ja sama, mimo że oglądałam go ostatni raz pewnie z 5 lat temu, gdy mój Braciszek był jeszcze dość mały, dokładnie pamiętam prawie każdy tekst piosenki, bo tyle razy w dzieciństwie wałkowałam kasetę VHS.

Kontynuacje z lat 1986 ("Podróże Pana Kleksa") i 1988 ("Pan Kleks w kosmosie") nie odniosły takiego sukcesu, choć cieszą się powodzeniem, jako ciut gorsze kontynuacje hitu. I na "Podróżach Pana Kleksa" dziś się skupię. 


Utwór "Meluzyna" w wykonaniu fantastycznej Małgorzaty Ostrowskiej. Ta wokalistka znana m.in. z zespołu Lombard, o głosie z charakterystyczną chrypką, była absolutnie najlepszym wyborem z możliwych. Pomijając charakteryzację Królowej Aby (również fenomenalną), nie wyobrażam sobie żadnego innego wokalu w tym miejscu. A wyobraźnię mam dość bujną.

Królowa Aba śpiewa o Meluzynie. Kim jest w takim razie Meluzyna? Otóż, według podań różnorakich, jest ona istotą z folkloru starofrancuskiego - rusałka wodna pod postacią węża, która przemieniła się w przepiękną kobietę. Zamknęła swojego ojca w jaskini, gdy broniła honoru matki, za co też została ukarana - w każdą sobotę, od pasa w dół, zmieniała się w węża lub smoka. Jak zwał, tak zwał. Obiecała poślubić Rajmonda, pod warunkiem, że nie będzie jej podglądał w ten dzień tygodnia (swoją drogą, co za absurd, normalnie ręce opadają! Nigdy nie powinien jej podglądać, a nie tylko wtedy, patrzcie państwo, co za cham...), pod groźbą przeklęcia całego jego rodu. Oczywiście obietnicę złamał, więc nie dość, że ściągnął karę na całą rodzinę, to jeszcze musiał poślubić już-nie-taką-piękną-w-jego-oczach Meluzynę. Nie omieszkał jednak jej wypomnieć ogona (no co za chłop...), dlatego nasza rusałka po babsku strzeliła focha i rzuciła się z okna do wody, po drodze zmieniając się w skrzydlatego węża. No fajnie. Więc z węża zmieniła się w kobietę/rusałkę, po czym została czymś w rodzaju smoka. Tak w telegraficznym skrócie.

W podaniach można także przeczytać, że była piękną kobietą, a za swoją pychę i grzechy została wypędzona i teraz musi się błąkać sama po świecie (jakby za to mieli wypędzać, to musieliby wypędzić każdą kobietę!).

Z kolei w sztuce, "meluzyną" nazywają figurkę pół-kobiety, pół-ryby (czyli ani to zjeść, ani wykorzystać, zupełnie nieśmieszny żart z mojej strony, pardon), którą umieszcza się na dziobie statku. Co prowadzi do wniosków, iż Meluzyna jest po prostu syreną, czy czymś takim.

Powracając do tematu samego utworu, autor tekstu doskonale wiedział kim jest "meluzyna", używając określenia "piękna":

"Piękna pani Meluzyna pokochała Pustoraka"


Przywodzi to na myśl motyw z "Małej Syrenki", prawda? Jakby na to nie patrzeć - tak! Tylko z tą różnicą, że akcja jednego jest na lądzie, a druga pod wodą, ale i tak jest to całkiem zgrabne nawiązanie:

"To co dzieje się na lądzie,
To pod wodą też się zdarza."


Nie ma ucieczki przed niektórymi rzeczami. Miłość jest jedną z nich. 

"Meluzyno, Meluzyno, 
Porzuć płonne swe nadzieje,
Odpłyń własną limuzyną,
Świat się śmieje, świat się śmieje."

Rozsądek podpowiada: "Nie masz szans, więc odpuść sobie, nie warto". Mądre słowa, ale kiedy serce krzyczy z tego dziwnego szczęścia rozpierającego od środka, które obejmuje w czasie zakochania, to ciężko dosłyszeć te mądrości, nie? Trudno też skupić się na tym, gdy ciało samo podskakuje idąc do tej osoby, którą się obdarzyło uczuciem. Co z tego, że nie odwzajemnia? Albo, co gorsza, istnieje świadomość że odwzajemnia, ale prawdopodobnie wstydzi się/nie może po sobie pokazać/boi się? W drugim bym rzekła: "nie przejmować się", ale chyba jestem zbyt naiwna i miewam urojenia. I bywam niepoprawną romantyczką, choć wcale tego po mnie nie widać. Wracając do tematu. W przypadku braku odwzajemnienia sugeruję darować sobie i przez chwilę mieć kontakt, a potem się rozpłynąć. Trudne to, ale wykonalne, bo i tak:

"Mój kochany Pustoraku,
Uwierz w miłość, przyjmij dary.
Coś dla duszy, coś dla smaku,
Czary mary, czary mary.

Ale pan Pustorak stary,
Co po dnie skalistym kroczym
Nie dał nabrać się na czary,
Nie te oczy, nie te oczy."

Więc w zasadzie okazuje się, że nie warto było się starać, ponieważ nie zostało to docenione. A to pech. Jednak druga część refrenu, której wcześniej nie użyłam z premedytacją, jest najbardziej optymistyczna i pokrzepiająca w całej piosence. Płynie z niej największa mądrość, jaką można powiedzieć o tym łapiącym znienacka uczuciu, które przejmuje do szpiku kości i spędza sen z powiek:

"Ale miłość moi mili,
Jest nieczuła na mądrości.
I dla jednej wspólnej chwili,
Zapomina o śmieszności."


I to w tym wszystkim jest najpiękniejsze. Mimo odrzucenia, bądź miłości z ukrycia, czasem warto się ośmieszyć, poświęcić i spędzić z tą ukochaną osobą trochę czasu. Chociażby po to, by sprawdzić, czy jest szczęśliwa, jak sobie radzi, czy ma się dobrze. Nawet jeśli żyje bez nas.

środa, 14 stycznia 2015

52 książki w 52 tygodnie

Uznałam, że o książkach też mogę pisać. 

Być może, komuś wydać się może, że 52 książki to bardzo dużo. Jednak przeczytać jedną książkę tygodniowo to nie jest jednak wyczyn niemożliwy. Wybrałam i spisałam sobie tytuły, bo jednak dobrze mieć to rozpisane - bardzo często po skończeniu jednej nie umiem wybrać kolejnej, bo nadal tkwię w świecie tamtej. W tym roku uznałam, że "narzucę" sobie tempo i będę czytać więcej. Myślę, że się uda. Część to są klasyki, po które nigdy nie sięgnęłam, choć powinnam. Chcę to nadrobić, więc stąd i one. Ale pojawia się tu także wiele popularnych ostatnio tytułów, które przeczytam, by wiedzieć z czym mam do czynienia. A i są tu książki, mniej znane, które jakoś mnie ciągną. Rozważam opisanie każdej tutaj pod koniec, ale jeszcze nie wiem (ech, kobiece rozterki i zmiany decyzji...).

1. Stendhal "Czerwone i czarne"
2. Kazantzakis "Ostatnie kuszenie Chrystusa"
3. Glukhowsky "Metro 2033"
4. Shakespeare "Poskromienie złośnicy"
5. Bronte "Dziwne losy Jane Eyre"
6. Lovecraft "Coś na progu"
7. King "Cztery pory roku"
8. Modelski "Dziewczyny wojenne"
9. Ziemiański "Pomnik Cesarzowej Achai"
10. Fowles "Mag"
11. Mitchell "Przeminęło z wiatrem"
12. Hemingway "Stary człowiek i morze"
13. Kesey "Lot nad kukułczym gniazdem"
14. Green "Gwiazd naszych wina"
15. Trynka "Iggy Pop"
16. Wilder "Domek na prerii"
17. Satrapi "Persepolis"
18. Lem "Dzienniki gwiazd"
19. Tołstoj "Wojna i pokój"
20. Grahame-Smith "Abraham Lincoln. Łowca wampirów"
21. Gaiman "Amerykańscy bogowie"
22. Lewandowski "Anioły muszą odejść"
23. Grzebałkowska "Beksińscy. Portret podwójny"
24. Zusak "Złodziejka książek"
25. Żulczyk "Ślepnąc od świateł"
26. Davies "The Beatles"
27. Riodan "Złodziej pioruna"
28. Milton "Raj utracony"
29. Harper Lee "Zabić drozda"
30. Harris "Milczenie owiec"
31. Huxley "Nowy wspaniały świat"
32. Ligocka "Dziewczynka w czerwonym płaszczyku"
33. Pilipiuk "Kuzynki"
34. Pilipiuk "Księżniczka"
35. Pilipiuk "Dziedziczki"
36. Eugenides "Middlesex"
37. Sacks "Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem"
38. Potocki "Rękopis znaleziony w Saragossie"
39. Joyce "Ulisses"
40. Kossakowska "Siewca wiatru" 
41. Haddon "Dziwny przypadek psa nocną porą"
42. Marquez "Miłość w czasach zarazy" 
43. Welsh "Trainspotting"
45. Puzo "Rodzina Borgiów"
46. Hardy "Juda nieznany"
47. Sebold "Nostalgia anioła"
48. Wells "Wyspa doktora Moreau"
49. Flaubert "Pani Bovary"
50. Susann "Dolina lalek"
51. Rowling "Trafny wybór"
52. Tasso "Dziennik nimfomanki"

wtorek, 13 stycznia 2015

2. Bang Bang (My Baby Shot Me Down)

Teraz odrobina historii. Pomówię o Cher (ale nie tylko!). Dopiero ostatnio doceniłam ją jako wokalistkę, gdyż wcześniej kojarzyłam Cher raczej z tandetnym "Belive", a nie czymś ambitniejszym. Oczywiście znane mi były jej inne utwory: "If I Could Turn Back Time", czy "Shoop Shoop Song (It's in his kiss)". Kto tego nie zna? Były to skrajnie różne piosenki, kojarzące mi się z latami 80-tymi i 90-tymi, gdzie prawie każda popowa gwiazda była elastyczna niczym guma do ćwiczeń, by dopasować się do aktualnych żądań publiki, stąd brak mojego zainteresowania głębszym poznaniem tematu wokalistki o charakterystycznym głosie i urodzie.

Zmieniło się to niedawno, gdy zapętliłam "If I Could Turn Back Time" (o którym w swoim czasie również powstanie post) i stwierdziłam, że dobrze by było sięgnąć dalej. Wrzuciłam w playlistę składankę, czy innego thebestof'a ("If I Could Turn Back Time: Cher's Greatest Hits" z 1999r.). Wtedy już od pierwszego utworu na liście ("Save Up All Your Tears") wiedziałam, że to jest to. Jednak jedna piosenka na liście wzbudziła moje zainteresowanie, jako cover klasyka. O jak bardzo się pomyliłam!
"Bang Bang (My Baby Shot Me Down)" do tej pory kojarzyło mi się ze słodką, ubraną w różową sukienkę blondyneczkę, jaką była Nancy Sinatra.


Teoretycznie słusznie, gdyż piosenka wydana w 1966 roku wydawała mi się wystarczająco odległa w czasie, by być oryginałem. Nie pomyślałam jednak, że 4 lata młodsza od Sinatry Cher może być pierwszym odtwórcą tej piosenki! Tekst utworu został napisany przez ówczesnego partnera Cher - Sonny'ego Bono, autora wielu piosenek z jej repertuaru, a także człowieka, który ją zwyczajnie wypromował.



Chwilę wcześniej niż Nancy, tego samego roku, o "zastrzeleniu przez mojego chłopca" zaśpiewała właśnie Cher. Wersja Sinatry jednak jest ówcześnie stanowczo bardziej popularna, ze względu na mocne rozdmuchanie legendy Franka Sinatry oraz fakt, iż to to wykonanie zostało użyte w filmie "Kill Bill" Quentina Tarantino. Cher wydała nową wersję "Bang Bang" w 1987 roku na albumie o tytule "Cher".



Jest to absolutnie fantastyczne wykonanie tego utworu. Lepsze niż wersja z 1966 roku, bo tamta była jakaś taka... Mdła i bezosobowa. A ta... Zaczynając od wzniosłych chórków i ich echa, które jako całość budują jakiś trudny do określenia klimat, przywodzący na myśl burzę w środku lata - coś jednocześnie pięknego, strasznego i nieuchwytnego. Także to metaliczne brzmienie gitary w tle dodaje brutalności i charakteru. Niski i przejmujący głos Cher śpiewający refren.

"I was five and he was six
We rode on horses made of sticks
He wore black and I wore white
He would always win the fight"


Nic dziwnego, że głos wokalistki jest tak przepełniony uczuciami, gdy wspomina dość odległe wydarzenia. Przyjaciel (a może pierwsza miłość?) z dzieciństwa, ktoś, kogo uważała za bliskiego i mu ufała. Uzupełniali się (czarny-biały), kiedy on wygrywał - ktoś musiał przegrać. 

Bang bang, he shot me down...

Ufała, ale to zaufanie zostało nadużyte i zszargane. Została zdradzona. I żal o to dominuje w utworze. W sumie, trudno żeby nie. Gdyby mnie to spotkało, obawiam się, że nie byłaby to tak piękna metafora zabaw dziecięcych, prędzej satyra na miarę Waligórskiego. Jednak Sonny Bono uznał, że w ten sposób będzie lepiej, nic dziwnego, patrząc wstecz, w historię muzyki popularnej, kiedy kobieta w piosence jawnie szydzi z mężczyzny i wypomina mu jego winy i wady, to nie jest specjalnie dobrze odbierana (vide, współczesna już Taylor Swift, która w swych piosenkach obsmarowała chyba każdego swojego byłego. Może kiedyś zrozumie, że to chyba z nią jest problem, a nie z panami...). No chyba, że mówimy o Danucie Rinn. To zmienia postać rzeczy. Gdzie ci mężczyźni...

Bang bang, I hit the ground...

Upadek z wysokości zaufania do drugiej osoby. Chyba najgorszy z możliwych upadków. Obdarzenie kogoś swoją wiarą w jego dobro, szczerość i uczciwość niestety często zwodzi. Dlatego mówią, że w przyjaźni liczy się jakość, a nie ilość. Ale nikt nie jest jasnowidzem. W procesie poznawania nietrudno o oszustwo. Paradoksalnie, na swoim przykładzie między innymi, widzę, że ci, którym zaufałam od początku okazali się  nic nie warci, a ci, których z pierwszą chwilą odrzuciłam, jako nudnych, irytujących, bądź zwyczajnie zbyt innych niż ja, teraz ich kocham najmocniej na świecie i tych Bliskich nie porzucę za żadne skarby świata. Lojalność przede wszystkim.

Bang bang, that the awful sound...

Tylko, czy to można brać jako zdradę? Trzeba wziąć pod uwagę drugą stronę medalu. Co jeśli to nie była zdrada, a zwyczajne odrzucenie uczuć? Toć w następnym cytacie ewidentnie zmienia temat! Ona nazywa go swoim, on "heheszki, a pamiętasz jak się kiedyś bawiliśmy?". O rany, takiego to udusić, to mało.

"Seasons came and changed the time 
when I grew up, I called him mine
He would always laugh and say
Remember when we used to play"

Nie da się nikogo zmusić do kochania.
Nie da się też zmusić samej siebie do niekochania. 
No dobra, odrzucił uczucie. Wzgardził, odtrącił, ani me ani be ani kukuryku:

"Now he's gone, I don't know why
Until this day, sometimes I cry
He didn't even say 'Goodbye'
He didn't take the time to lie"

I problem się rozwiązał. Poszedł w pieron, droga pani, nie musi się pani przejmować. Skoro poszedł, porzucił i nawet się nie pożegnał, to nie był nic wart. Gdyby był kimś wartościowym, to nigdy by nie zostawił. Bez względu na wszystko.

Ten utwór doczekał się wielu wykonań. Każde jest inne, lepsze lub gorsze, ale wykonawcy starają się wnieść coś nowego. Nie byłabym sobą, gdyby i Lady Gaga się tu nie pojawiła:


Bardzo mi się podoba fakt, iż swoim wizerunkiem tutaj mocno nawiązuje do Cher - peruka z kręconymi, czarnymi włosami i skórzane wdzianko. Jednak ta wersja wywołuje u mnie taką gęsią skórkę, że aż boli. Gaga nie dość, że jest świetną wokalistką, o głosie jak dzwon, to jeszcze jest nie najgorszą aktorką i jej wykonanie to fantastyczna piosenka aktorska. Wręcz namacalne jest szaleństwo, jakie wywołało u niej to porzucenie/odrzucenie. Coś pięknego w jazzowej otulinie.

I druga lubiana przeze mnie wersja, mimo że za samą Dąbrowską nie przepadam:


Bang bang, my baby shot me down...


- A jeśli pewnego dnia będę musiał odejść? - spytał Krzyś, ściskając Misiową łapkę. 
- Co wtedy?
- Nic wielkiego - zapewnił go Puchatek. - Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.

Alan Alexander Milne, "Kubuś Puchatek"

poniedziałek, 12 stycznia 2015

1. Wprowadzenie i początek.

Z racji nadchodzącej sesji znajduję sobie zajęcia, które stanowczo nie są nauką. Stwierdziłam, że czas poćwiczyć pisanie, a jako że ostatnio co chwilę odkrywam jakąś piękną muzykę i aż mnie skręca, że prawie nikt nie chce mnie słuchać, to założyłam bloga. Może ktoś będzie czytał moje wypociny.

Długo rozważałam od czego zacząć. Od zespołu, od którego zaczęła się moja przygoda z muzyką? Czy może od tego, którego teraz kocham najmocniej i myślę, że nigdy mi się nie znudzi? Wybrałam drugą opcję, gdyż ten zespół, mimo że znam go zaledwie 3 lata, bardzo mocno ukształtował mnie jako świadomego słuchacza i zachęcił do szukania podobnych, równie trudnych w odbiorze dzieł.

Mowa o Marillion. Zespół ten został mi "podrzucony" przez pewną bliską mi osóbkę (gorące uściski dla K.). Kiedy dostałam do rączek płytę "The Best of Both Worlds" usłyszałam słowa, które wspominam do dziś z szerokim uśmiechem: "Ale tej drugiej płyty nie słuchaj, kiepska jest". Bo o ile zrobiłam po swojemu i po przesłuchaniu pierwszego włączyłam też i drugi dysk, tak muszę się zgodzić, jest naprawdę mocno przeciętna i dla mnie nie do słuchania. Jednak po odtworzeniu pierwszy raz płyty z Fishem wpadłam po uszy. Znałam oczywiście "Lavender" i "Kayleigh", ale w porównaniu z cudownym, delikatnym, acz przejmującym "Sugar Mice", czy roznoszącym energią i swego rodzaju brutalnością "Assasing" i "Punch and Judy" oraz wzruszającym i tęsknym "Heart of Lothian" - czym są tamte przereklamowane już kawałki?

Pewnie pojawią się tu także inne utwory Marillion, ale dziś zacznę innym.

Ponieważ najpiękniejszą i najukochańszą piosenką i tak zostanie dla mnie "Script for a Jester's Tear"




Uwielbiam absolutnie calusieńką piosenkę: począwszy od tekstu, przez melodię od początku do końca, po drobne szczegóły typu klawikord w kulminacyjnym punkcie utworu. Budowa poszczególnych części, napięcie, odczuwalne jednocześnie ból i ulga: motyw cierpienia przez ukochaną osobę tak popularny w muzyce, tutaj przyjął postać niewyobrażalnej męki, którą to rozładować może tylko ta emocjonalna spowiedź, jaką mamy od samego początku. 


"One more experience, one more entry in a diary, self-penned
Yet another emotional suicide
Overdosed on sentiment and pride

Too late to say I love you
Too late to restage the play
Abandoning the relics in my playground of yesterday
(...)


So here I am once more
In the playground of the broken hearts
Im losing on the swings
Im losing on the roundabouts
The game is over"

Już od pierwszych linii tekstu widać, jak bolesne musiały być to przeżycia - nie były również one jedynymi tego typu, sformułowania: kolejne, za późno, plac zabaw z wczoraj. Wszystko przedawnione, a nadal sprawiające tyle cierpienia... 
Niewątpliwie jest to męczące. Za wszelką cenę chcieć zapomnieć, skończyć cierpieć i nigdy więcej nie przegrać. Jak ironiczne są losy ludzkie. Koło fortuny wciąż się kręci i jakże cynicznym się stajesz, gdy wszystko jest przeciw tobie, gdy znów jest tak samo. Walka bez szans. 

"I act the role in classic style
Of a martyr carved with twisted smile
To bleed the lyric for this song

To write the rites to right my wrongs
An epitaph to a broken dream
To exercise this silent scream
A scream thats born from sorrow"

Jakie to ludzkie i nikogo nie dziwiące - odgrywanie swej roli, by pokazać że wszystko jest w porządku, ale i by się ukarać. Za co? Może za to, że się pozwoliło na sprawienie sobie cierpienia? Może jednak, by pokazać, że choć na zewnątrz wszystko jest w porządku, to wewnątrz rozdziera krzyk aż do zdarcia gardła. Ten właśnie krzyk rozbrzmiewa chwilę później:

"Promised wedding now a wake, awake"

Niezmiennie, od początku znajomości tego utworu, mam gęsią skórkę w tym momencie. Jest to tak poruszający i przepełniony całym bólem, cierpieniem, że nie umiem skupić się na niczym innym. Słuchając "Script for a Jester's Tear" w dowolnej chwili mojego życia, czy w tramwaju, czy w domu, czy na spacerze, nie potrafię nie zwrócić uwagi na ten fragment. Mogę się "wyłączyć" na całą resztę utworu, ale tu zawsze mam pełną świadomość i nierzadko łzy w oczach. Mimo że płaczę naprawdę rzadko.

"The fool escaped from paradise

Will look over his shoulder and cry
Sit and chew on daffodils and struggle to answer why?"


Jak ciężko musi być uciec z raju, kiedy tak naprawdę wcale się tego nie chce? Niewątpliwie pozostaje tylko płacząc spojrzeć przez ramię, a później usiąść i pytać "Dlaczego?". Może i bym walczyła, by znaleźć odpowiedź na to pytanie. Może i nie. Nie wiem, czy jestem na tyle silna. Nasz Błazen jednak znalazł na to siłę. Choć chwilę później słyszymy, że w ciszy wstydu zostaje solistą. Nie wiem tylko, czy gryzłabym narcyzy, chociaż w takim stanie umysłowym - wszystko jest możliwe. Prawdopodobnie wszystko jeszcze przede mną.

"As you grow up and leave the playground

Where you kissed your prince and found your frog
Remember the jester that showed you tears, the script for tears.

So I'll hold our peace forever when you wear your bridal gown

In the silence of my shame the mute that sang the sirens song

Has gone solo in the game
I've gone solo in the game, but the game is over"


Pocałować swojego księcia i znaleźć żabę. Za jaką cenę? Za cenę pokazania swoich łez? Chyba warto. Nie "chyba" - na pewno. Mimo wszystko. Jedna... Jaki to ból, zostać odtrąconym i patrzeć na szczęście kogoś, z kim wiązało się tak wielkie nadzieje. Z jednej strony, skoro się kogoś kocha, powinno się pozwolić mu być szczęśliwym. Z drugiej strony, nikt nie posiada empatii absolutnej, każdy trochę jest egoistą. Tym bardziej o to ciężko, kiedy się wie, że tamtej osobie nie jest się obojętnym. Lecz gra jest skończona. 

"Can you still say that you love me?"

I na koniec wyciągnięty ze środka cytat:

"Now sad in reflection did I gaze through perfection"

Miłość jest ślepa. Patrzy przez pryzmat perfekcji, jaką jest druga osoba dla nas samych - składa się zarówno z zalet, jak i wad. Akceptujemy to, bo ją kochamy. Miłość jest niczym więcej, jak przywiązaniem.